Thursday 31 January 2013

30 styczen: sciezka w dzungle

Dzis, zeby zlamac monotonie wybralismy sie na spacer przez lokalna dzungle do wodospadow. Naszym przewodnikiem byl starszawy juz mieszkaniec pobliskiej wioski. Spacer zaczelismy od przedarcia sie przez krzaki (bylo tez avocado i drzewo chlebowe) zeby dojsc do glownej drogi (droga dojazdowa do hostelu chyba nie byla wystarczajaco ciekawa). Juta pokazal nam szkole ufundowana przez Koreanczykow i poszlismy sciezka w las machajac do wszystkich i odkrzykujac: Bula! Doszlismy do ostatniej chatki przed jungla, ktora miala nas pozniej nakarmic po powrocie. Za chatka Juta zdjal klapki i dalej szedl juz boso. A my w sandalkach za nim (niektorzy mieli sportowe buty i na koniec w nich wchodzili do strumieni, zeby umyc z blotka). Po wejsciu w dzungle nastapila lekcja medycyny naturalnej i juz wiemy ktore liscie hamuja krwotok (na szczescie nie musielismy probowac). A potem juz bylo blotko, las, deszczyk, slonce i duzo strumieni do przekroczenia. Po jakiejs godzinie dotarlismy na miejsce i wskoczylismy do wody. Wymoczylimy sie, polazilismy po wodospadzie i nawet widzielismy nietoperza. A pozniej byla znowu dzungla i poslizgi blotne. Az w koncu dotarlismy do chatki, gdzie nas poczestowano plackami z curry. Po dotarciu do hostelu i herbatce ze slodka bulka wzielismy kajaki i poplynelismy poogladac rafe. Jutro tu wrocimy z maska i pletwami.

Wednesday 30 January 2013

29 styczen: plan na dzis - nicnierobienie

Basenik, plaza, hamak... i tak w kolko  ;-) Zeby bylo jasne: tu jest pora deszczowa, wiec od czasu do czasu konkretnie lunie. Generalnie jestesmy mokrzy 95% dnia.

28 styczen: Fidzi

Rano oddalismy nasz hotel na kolkach i dotarlismy na lotnisko. Po 3 godzinach przywitaly nas spiewy panow w spodniczkach i okrzyki: Bula! Po chwili czekania wsiedlismy do lokalnego autobusu, ktory mial nas zawiesc do naszego 'resortu'. Troche nas przewiozl, wiec wysadzili nas po drodze, dzwoniac do kierowcy autobusu jadacego z przeciwka, zeby nas zebral. Akurat nadjechal po kilku sekundach i rozmowil sie z kierowca, ktory nas wiozl, powodujac niezly korek (hyhy). Poczulismy sie bardzo wazni. A na serio to tak przyjaznych i pogodnych ludzi jak tutaj jeszcze nie spotkalismy. Po dotarciu na miejsce okazalo sie, ze mamy domek z lazienka... na zewnatrz. Wiec prysznic i tron byly z widokiem na palmy i gwiazdy.

Sunday 27 January 2013

27 styczen: gejzery i hobbitony

Ostatni dzien podzielilismy na dwie czesci: Najpierw pojechalismy do Rotorua, gdzie powdychalismy siarkowe zapachy (nie bylo tak zle - na Islandii miejscami nie dalo sie oddychac) przy gejzerach i innych blotkach. Na spa i inne kapiele nie bylo czasu, ale i tak pewno nie skorzystalibysmy - Pawel nie lubi sie babrac :(. Po poludniu pojechalimy do Matamata, gdzie sa Hobbitowe ziemianki (uklony w strone Marceliny za podeslanie linka - przewodnik nie zachwala tego miejsca). Krecono tu Wladce Pierscieni i Hobbita. Ale, ze juz bylo pozno jak wracalismy, to zamkneli nam szuje sklep z pamiatkami. Moze jednak cos jeszcze gdzies dostaniemy. Ktos mial obiecanego Bilbo-krasnala ogrodowego :P. A pozniej juz byla tylko droga do Aukland, szukanie kempingu bo sie gdzies wszystkie pochowaly, czerwone wino (australijskie) jak sie juz znalazl jeden. A jutro pozegnamy nasz hotel na kolkach i lecimy dalej.

26 styczen: wulkanizacja

Dzis stawilismy czola wulkanicznej stronie Nowej Zelandii (hyhy). Trasa Tongariro Alpine Crossing jest czesciowo zamknieta z podwodu aktywnego wulkanu, ktory wybuchl chyba w sierpniu. Z tego powodu niestety trzeba wracac ta sama sciezka. Ale akurat jest to najladniejsza czesc szlaku. Slonce mocno grzalo, ale im wyzej, tym robilo sie troszke chlodniej. Widzielismy pola lawowe, kratery, ladne nienaturalnie niebieskie jeziorka (znajomy kiedys widzial jak ktos w jednym z nich plywal - chyba nie najlepszy pomysl). No i oczywiscie widzielismy kleby pary wodnej i roznych innych swinstw nad aktywnym wulkanem, ktory byl dla nas niewidoczny. Trasa zatrzymywala sie w bezpiecznej odleglosci, wiec nawet zadne latajace kamyczki nas nie mogly dosiegnac ehh. Bardzo tu dbano o nasze bezpieczenstwo, byly informacje o tym, co robic jak sie wulkan uaktywni (glownie uciekac i to po grani a nie w dolinie). A tak serio to wulkan przyciaga tu niezle tlumy i w sumie chyba warto uzmyslowic ludziom, ze to nie sa przelewki. Po powrocie ruszylismy nad pobliskie jeziorko i znalezlismy kamping z cieplymi zrodlami. Troche sie w koncu wymoczylismy bo wstyd sie przyznac kiedy byl ostatni prysznic.

25 styczen: na polnoc

Zerwalismy sie jak jeszcze bylo ciemno. Ale nie zalowalismy bo gdy odplywalismy promem to akurat wstawalo slonce. Pomachalismy poludniowej wyspie na pozegnanie i spojrzelismy na polnoc. W Wellington pozwiedzalismy troche centrum a pozniej postanowilismy nadrobic zaleglosci filmowe. Poszlismy obejrzec Hobbita w kinie, gdzie byla swiatowa premiera. A, ze film nie jest krotki, to jak wyszlismy troche juz bylo pozno i po ciemku dotarlismy do Parku Narodowego Tongariro.

Thursday 24 January 2013

24 styczen: plaza, kobiety i spiew

Po nocy na katamaranie nastapilo sniadanko w mesie. Byl nawet mus jablkowy domowej (katamaranowej) roboty. Co prawda nie umywal sie do musikow Mamy Sawickiej, ale i tak sie nam uszy trzesly. Po sniadanku pozegnalismy nowych znanjomych i ruszylismy z powrotem do Marahau. Po drodze nie moglismy sie oprzec zlotym piaskom plazy i kapieli w morzu. Tutaj tez Pawel osiagnal szczyt swojej tworczosci poetyckiej. Zacytuje tylko niektore z jego rymow: chwale sobie fale, w styczniu na plazy slonce d... parzy; Po dotarciu do Marahau odszukalismy nasz hotel na kolkach i pojechalismy wzdluz wybrzeza do Picton, skad startuja promy na polnocna wyspe. Nasz jest o 6.25, wiec czeka nas wczesna pobudka (o 5.25 zamyka sie sie bramka).

23 styczen: Kajak Krzysztof

Rano zaladowali nas razem z kajakami na taksowke wodna... ktora byla na przyczepie, ciagnieta przez traktor. Dojechalismy do brzegu i nas zwodowali. Pol godziny pozniej dobilismy do plazy, gdzie zapakowalismy sie do kajakow, ubralismy spodniczki i wyplynelismy. Bylo toche pochmurno, ale mielismy wiatr w plecy, wiec nam szlo calkiem sprawnie. Plynely z nami jeszcze 3 pary i przewodnik, Tom. Jak pogoda sie troche zalamala, doplynelismy do brzegu na lunch. A pozniej bylo co raz lepiej, wyszlo slonce, a Pawel sie wykapal wysiadajac z kajaka. Na koniec doplynelismy do plazy w Anchorage Bay, przy ktorej przycumowany byl katamaran - nasz hotel. Wieczor spedzilismy przy grilu podziwiajac Krzyz Poludnia.

22 styczen: droga na polnoc

Po lodowych szalenstwach nastapil spokojny dzien. Kierunek na Park Narodowy Abel Tasman. Po drodze zrobilismy kilka krotszych spacerow. Mijalismy sady, pola z chmielem, winnice i mnostwo owiec. Powoli zostawialismy Alpy Poludniowe za soba. Teraz krajobraz przypominal bardziej Beskidy. Ale w olbrzymiej i prawie bezludnej wersji. Dotarlismy w koncu do Marahau, skad jutro rano startujemy na dwudniowa wycieczke: jeden dzien kajakiem po morzu, a kolejny dzien powrot na piechote wzdluz brzegu.

21 styczen: lodowiec i morze

Rano podjechalismy/podeszlismy pod Fox Glacier. Troche zazdroscilismy tym, ktorzy mogli isc z przewodnikiem za barierkami na spacer po lodowcu. No wiec postanowilismy tez sprobowac naszych sil w rakach na lodzie i polecielismy na heli-spacer. Helikopter nas zabral na czesc lodowca, ktora ma najciekawsze formacje. Mielismy szczescie bo byla nas tylko dwojka chetnych i mielismy helikopter i przewodniczke (z Alaski) tylko dla siebie. Po tych widokach kolejny lodowiec juz nie zrobil na nas wrazenia. Za to dla calkowitej odmiany pojechalismy na plaze na zachod slonca.

20 styczen: na zachodnie wybrzeze

Na sniadanie pognalismy 70km dalej do Wanaka. Nad brzegiem jeziora smakowalo swietnie. Jechalismy dolina w strone Haast (zach. wybrzeze) i robilismy przystanki by obejrzec cuda natury. Jednym z nich byl pusty szlak przez strumyki i powalone drzewa (mimo lysych stop Jula czula sie jak hobbit). Na koniec dnia dotarlismy nad jezioro i zacumowalismy Jucy vana na noc.

Wednesday 23 January 2013

19 styczen: Queenstown

Rano, a wlasciwie w srodku nocy obudzila nas wichura. Trzeslo nasza buda tak, ze sie nie dalo spac. Jak tylko troszke cichlo, a my przysypialismy, nagly podmuch powietrza rozwiewal nasze marzenia o przespanej nocy. Wiec jak tylko bylismy w stanie prowadzic, ruszylismy nasz hotel z dala od wiatru i deszczu w kierunku Queenstown. Po drodze trafil sie pokaz starych, glownie amerykanskich, samochodow (to jest ten moment kiedy Piotrka K. zzera zazdrosc :P). W Queenstown przeszlismy sie pod gorke, ogladnelismy okolice i ucieklismy. Niestety tutaj weekend nie sprzyja poszukiwaczom spokoju i pustych szlakow (jakimi chwilowo jestesmy). Ale kiedys tu jeszcze wrocimy.

18 styczen: Mt. Cook

Z Christchurch udalismy sie do doliny u podnoza Mount Cook. Po drodze zatrzymywalismy sie, zeby jakos odetchnac od natloku widokow: osniezone szczyty, lazurowe jeziora i wieeelka przestrzen. No i super sloneczna pogoda. Jednak sandaly znow wroca do laski. Po dotarciu na miejsce poszlismy szlakiem w glab doliny przez zawieszane mosty (fajnie sie bujaja jak sie po nich biegnie - a ludzie uciekaja). Po drodze widzielismy, a najpierw slyszelismy, jak po zboczach gor schodza lawiny. Na szczescie nie docieraly do dolin ponizej. Zreszta nasz camping i sciezka nie byly zagrozone. Wieczor spedzilismy z kubeczkiem wina w rece.

Christchurch - Mt Cook - Queenstown - Fox Glacier - Hokitika - Abel Tasman - Picton

Jedziemy i jedziemy, krajobraz sie zmienia. Szczegoly w krotce. A poki co zmierzamy w kierunku polnocnej wyspy (jutro prom) a wylot z Aukland mamy 28 stycznia.
I jeszcze tylko krotka notka do Oli: pakuj walizy i tu przyjezdzaj bo my tu na 100% wrocimy!!!

Thursday 17 January 2013

Christchurch (=ziiimnoooo)

Po wyladowaniu w koncu zrozumielismy jak sie dalismy rozpiescic i teraz nam ciagle zimno. Ale nic to, musimy sie przyzwyczaic. Spedzilismy pierwsza noc w naszym Jucy Cabana i bylo super. Tylko rano nie bylo odwaznych na wysciubienie nosa spod kolderki.  Teraz pijemy kawe w Christchurch podziwiajac jak roboty budowlane i demolke po trzesieniu ziemi. Nie ma dostepu do centrum miasta i katedry.Tyle na razie, nastepne wpisy beda sie pojawiac mniej regularnie.

Wednesday 16 January 2013

Sydney lotnisko

A teraz juz idziemy na lot do Christchurch. Mamy na sobie buty - chyba po raz pierwszy od prawie miesiaca.

Sydney czyli kwarantanna dla smoka

Po przylocie do Sydney musielismy zdeklarowac drewniane pamiatki (smok z Chiang Rai) i buty (brudne od czasu trekkingu w Chiang Mai) do kwarantanny. Smok zostal ogladniety i oddany, ale buty musialy zostac umyte (hyhy).
Ogolnie Sydney nam sie bardzo spodobalo, ale przezylismy szok cenowy (zgadnijcie kto bardziej ;-P). Pojechalismy na Bondi Beach, wykapalismy sie w oceanie i polezelismy na plazy, a potem zrobilismy rundke honorowa wokol opery i portu. Bylo sporo ludzi (raczej posh) i turystow, ale nikt na nas nie trabil, nie namawial na tuk tuka i jakos tak atmosfera byla spokojna. W hotelu internet byl platny (1 h wifi 10 $?!!!) i bardzo wolny. Jak sie tez okazalo nie obslugiwal mojej poczty ani bloga, wiec wpisu nie bylo. Nie moglismy sie tez zaczekinowac na lot dlatego mielismy wczesna pobudke (5 AM), zeby podjechac na lotnisko. Acha... transfer na lotnisko tez jest platny (6$ od osoby). A co mniej juz calkiem zszkowowalo to to, ze nie ma darmowego polaczenia miedzy terminalami (domestik - international).

Tuesday 15 January 2013

Bangkok - ostatnie chwile

Zostaly spedzone na zwiedzaniu i zakupach. Nastepnym razem przylecimy z pustymi walizkami! Za chwile sie zaczniemy zbierac na lotnisko. Lot do Sydney dopiero wieczorem, ale trzeba troche  czasu doliczyc na dojazd.  Szczgplnie, ze miasto sprawia wrazenie non stop zakorkowanego.

Monday 14 January 2013

Bangkok (14 styczen)

Dzis pozwiedzalismy komercyjna czesc miasta czyli galerie handlowe. Zaczelismy od miejsca, ktore calkiem przypominalo polskie/angielskie galerie (za wyjatkiem Crawley :P): przeszklone sklepy ulozone wokol centralnej czesci, ruchome schody, fast foody, restauracje itp. Natomiast nastepny bardziej przypominal industrialna galerie sztuki. Kazdy sklep byl inny i zaprojektowany z duza doza fantazji. Sporo bylo lokalnych dizajnerow, ale tez zdarzaly sie europejskie butiki.  Na koniec pochodzilismy po czyms co bylo skrzyzowaniem krakowskiej Tandety z mall'em w Crawley <zlosliwy chichot>. W sumie niewiele kupilismy, bo nasze plecaki niestety maja swoj limit.

Sunday 13 January 2013

Back to Bangkok

Po dwu godzinnej jezdzie do granicy, dwu godzinnej kolejce na granicy i kolejnych 6 godzinach jazdy jestesmy z powrotem w Bangkoku.  To juz prawie miesiac od naszego przylotu :)

Battambang (12 styczen)

Dzis nareszcie moglismy w pelni docenic Expendables 2 i lokalne przyspiewki z opcja karaoke.  W sumie mozna bylo nie patrzec... ale nie dalo sie nie slyszec. Jazde autobusem dodatkowo uatrakcyjnil nam kierowca, ktory jechal jakby mial czkawke (przyspieszenie - hamulec). I tak dotarlismy do sennego Battambang, gdzie atmosfery sennosci dodawal brak pradu. Z powodu budowy tamy prad mial byc wylaczany na dzien, a wlaczany na noc (kolo 7 mej). I tak poszlismy na romantyczna kolacje przy swiecach i wypilismy pierwsze od miesiaca wino :). Poznalismy tez amerykanskie malzenstwo, ktore opiekuje sie tu sierocincem od 11 lat.  Opowiadali nam troche o zyciu, ludziach i zmianach w Kambodzy. I tak nam minal ostatni wieczor w tym kraju.

Saturday 12 January 2013

11 styczen czyli jak doic turystow

Dzis postanowilismy odrobine przelamac monotonie swiatynna i pojechalismy zobaczyc plywajaca wioske. I teraz bedzie o cenach. W miescie mozna bylo wykupic wycieczke-pakiet za jakies 18$ od osoby. Wydawalo nam sie to calkiem sporo (szczegolnie, ze np. za nocleg placimy 6$ a za rower 1$), wiec pojechalismy na wlasna reke. Jazda tuk tukiem (4$ tam i nazad) na poludnie nad rzeke doplywajaca do jeziora zajela kolo 20 minut. A potem sie okazalo, ze juz nie bedzie tak tanio bo bilet na wycieczke lodka kosztuje 15$ od osoby. A, ze nie ma znaczenia ile jest osob na pokladzie, to bylo nas tylko dwoje, plus kierowca i jeszcze jeden osobnik, ktory sie okazal naszym przewodnikiem. Pozniej juz bylo tylko gorzej ;-). W planach bylo odwiedzenie plywajacej szkoly, po uprzednich zakupach w plywajacym sklepie. Oczywiscie oczekiwania byly wysokie czyli ze kupimy worek ryzu (65$), tudziez noodle (35$) dla biednych dzieci w szkole. Raczej nie bylismy na to przygotowani, ale ze na starosc mamy miekkie serce, to wyciagnelismy jakies zaskorniaki (pierwsza warstwa - dalsze warstwy sa jeszcze nietkniete) i wzielismy to na co nas bylo stac... czyli 3 zgrzewki wody. Ruszylismy do szkoly, gdzie dzeci wlasnie mialy przerwe bo juz inni turysci sie tam krecili. Popatrzylismy sobie i poszlismy. Jakos sie nam wydawalo zenujace robienie zdjec dzieciakom badz z dzieciakami.  Przewodnik nas jeszcze zaciagnal do kuchni, zeby pokazac jaki wielki gar ryzu jest potrzebny, zeby nakarmic dzieciaki. Dalej byla farma krokodyli i ryb. Ekhem... na pytanie skad te krokodyle odpowiedz byla prosta: z miasta. Kupuja male, hoduja i sprzedaja na buty i torebki... No i swietnie, czyli jeszcze wspieramy produkcje nielegalnych pamiatek. W okol lodzi -farmy plywaly dzieciaki (czemu nie byly w szkole?) w miednicach (jeden mial weza) i dopraszaly sie o pieniadze. Usmiechajac sie promiennie wsiedlismy do naszej lodki i wrocilismy do portu. Na odchodnym nasz przewodnik wspomnial cos o napiwku dla kierowcy i jego samego. Wyjelam portel, wyciagnelam co mialam i uslyszalam, ze to malo. Hehe. I wtedy Pawel z kamiennym spokojem wzial ode mnie kase, schowal do kieszeni i cos mruknal, czego tu nie bede cytowac.  W kazdym razie przewodnik nas jeszcze odprowadzil do tuk tuka i liczyl, ze cos skapnie, ale sie przeliczyl.  * Przewodnik twierdzil, ze cena biletu jest ustalana przez rzad i wioska prawie nic z tego nie dostaje.  Calkiem to wiarygodne, dlatego chcielismy kupic cos w plywajacym sklepie.   Normalnie raczej nie szastamy  gotowka jesli nie jestesmy pewni na co bedzie przeznaczona. ** Mowil tez, ze w wiosce i szkole jest duzo sierot. Nie mielismy powodu, zeby mu nie wierzyc, ale caloksztalt wycieczki raczej sial watpliwosc. *** Najlepsze na koniec: przy wsiadaniu do lodki pojawil sie nagle jegomosc z Nikonem i nam zrobil zdjecia. Jak wysiedlismy to wyjasnilo sie po co. Machali nam przed nosem kolorowymi, pieknymi talerzykami z naszymi zdjeciami. Hyhy. Ryknelam smiechem, ale nie dalam sie namowic.